piątek, 6 czerwca 2014

Digitalizacja człowieka

DIGITALIZACJA CZŁOWIEKA
w pytaniach i odpowiedziach

Pyta ktokolwiek, odpowiada Cybuch

Co powinno niezwłocznie stać się nadrzędnym celem nauk technicznych?

Digitalizacja człowieka.

Co to jest digitalizacja człowieka?

Digitalizacja człowieka to całkowite oderwanie świadomości człowieka od biologicznej podstawy i przeniesienie jej w obszar rzeczywistości wirtualnej.

Czy coś takiego jest w ogóle możliwe?

Przy dzisiejszym stanie techniki nie tylko niemożliwe, ale nawet niewyobrażalne. Być może nigdy nie będzie możliwe. Z drugiej strony nie wiemy, do jakich odkryć doprowadzi nas nauka za sto, dwieście czy tysiąc lat. Dlatego ważne jest, aby nigdy nie traciła z oczu wezwania do digitalizacji człowieka.

Dlaczego jest to takie ważne?

Gdyż jest to być może jedyny – a na pewno jedyny dostępny człowiekowi o jego własnych siłach - sposób uzyskania nieśmiertelności.

Na czym owa nieśmiertelność ma polegać?

Na przebywaniu po wiek wieków w przestrzeni wirtualnej w postaci zespołu danych. Byt taki nie podlega zużyciu czy starzeniu się. Procesom tym poddane są co najwyżej jego nośniki i źródła zasilania. Jeśli tym pierwszym zapewnimy wymienność, a tym drugim ciągłość, zdigitalizowany człowiek będzie istnieć wiecznie.

Czy źródła zasilania nie mogą się jednak wyczerpać? A nośniki ulec nagłemu zniszczeniu?

Mogą, ale nie muszą. Cała w tym sztuka, aby zapewnić im optymalną trwałość przez umiejętne zabranie się do rzeczy.

Umiejętne to znaczy jakie?

Umiejętne oznacza w tym wypadku radykalne, zarówno w odniesieniu do transformacji jak i do zabezpieczenia jej efektów.

Na czym miałaby polegać radykalna transformacja?

Na całkowitym przejściu człowieka wraz z całością jego środowiska w digitalny tryb istnienia.

Dlaczego całkowite i całość są podkreślone?

Dlatego, że częściowe wykonanie tej operacji jest już dziś, jeśli nie możliwe, to przynajmniej wyobrażalne. Już dziś za pomocą komputerowej technologii dany jest człowiekowi ograniczony kontakt z rzeczywistością wirtualną. Przy użyciu odpowiedniej aparatury można wejść na określony czas do sztucznie wykreowanych, a jednak postrzegalnych wszystkimi zmysłami światów. Niemniej jednak rozległość tych światów ograniczona jest możliwościami danego programu. W filmach w rodzaju Matrix przedstawione jest coś więcej: permanentne przebywanie człowieka w maszynowo wykreowanej rzeczywistości o rozmiarach porównywalnych z wielkością rzeczywistego świata. Jednak i tu człowiek nie jest całkowicie oderwany od swojego ciała ani też zupełnie pozbawiony wglądu w niewirtualną rzeczywistość. Co więcej, zarówno cielesność jak i niewirtualność przedstawione są jako wartości pozytywne.   

A powinny być jako negatywne?

W Matrixie akurat nie, choć i z tym można by polemizować. W końcu sztucznie wykreowana rzeczywistość jawi się w tym filmie jako znacznie przyjemniejsze miejsce od ponurych podziemi ‘realu’. W rzeczywistym życiu jednak pozostawanie człowieka w dotychczasowej kondycji ontycznej może się okazać na dłuższą metę nieatrakcyjne, a nawet niebezpieczne.

A to dlaczego?

Mimo sukcesów techniki i medycyny człowiek jako jednostka wciąż wystawiony jest na zagrożenia ze strony chorób, kataklizmów żywiołowych i napięć społecznych. W skali makro podobnie niepewny jest los całej planety zagrożonej wahaniami klimatycznymi, kolizjami z innymi ciałami niebieskimi i karleniem Słońca. Krótko mówiąc, wszystkiemu prędzej czy później pisany koniec, a po drodze cierpień niemało.

Czy nie jest to jednak wpisane w ludzką kondycję?

Tak - dopóki nie ma alternatywy. Digitalizacja człowieka taką alternatywę przedstawia.

Dlaczego?

Uwolniony od swojej biologicznej podstawy człowiek nie musi już obawiać się niebezpieczeństw na które wystawione jest ludzkie ciało, ze śmiercią na ich czele. Dane cyfrowe, w które się zmieni, nie są może wieczne, ale przynajmniej tak trwałe jak ich nośniki – a to znaczy trwalsze niż przeciętne ludzkie istnienie.

Jak jednak człowiek może się zmienić w dane cyfrowe?

Pierwszy krok w tym kierunku został już zrobiony. Eksperymenty z rzeczywistością wirtualną wykazały, że wykonanie kompletnej cyfrowej imitacji otaczającego nas świata jest jedynie kwestią nakładu pracy i pojemności pamięci komputera. Już dziś odpowiednio oprzyrządowany człowiek mógłby prowadzić życie w całkowitym postrzeżeniowym oderwaniu od swojego naturalnego środowiska. Wszystkie treści wrażeń zmysłowych pochodziłyby od bodźców wykreowanych przez maszynę.

Ale reakcje na wrażenia pochodziłyby przecież od naturalnie istniejącego człowieka?

Tak. Dlatego konieczne jest wykonanie drugiego kroku.

Na czym miałby on polegać?

Na wynalezieniu techniki skanowania treści świadomości.

Co to znaczy?

Znaczy to możliwość zapisania bodźców nerwowych w postaci cyfrowej tak, aby mogły być one odtworzone (czyli odczute) przez inną osobę. Idea ta pojawiła się już w literaturze fantastyczno-naukowej. W opowiadaniu, które w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia ukazało się w młodzieżowym dwutygodniku „Płomyk”, przedstawiony jest wynalazek zwany współczulnikiem, urządzenie, które łączy ze sobą dwie osoby pozwalając jednej doznawać tych samych sensacji czuciowych co druga. Ta historia powstała w latach 70. XX wieku, kiedy technika cyfrowa nie była jeszcze ani rozwinięta ani powszechnie znana, dlatego przedstawione w niej urządzenie działa na zasadzie analogowej, poza tym transfer odczuć możliwy jest tylko w czasie realnym. Łatwo jednak sobie wyobrazić jej rozwinięcie w postaci koncepcji digitalnego zapisu nie tylko fizycznych odczuć, ale i emocji, procesów myślowych, pamięci, światopoglądu, krótko mówiąc: wszystkich treści świadomościowych i odtworzenie ich w dowolnym czasie w mózgu dowolnej innej osoby. W połączeniu z ideą klonowania rodzi to dość makabryczną wizję nieśmiertelności człowieka. Zgodnie z nią każdy osobnik ludzki wykonuje regularnie kopię zawartości swojego mózgu mając zarazem w pogotowiu jednego lub kilka sklonowanych sobowtórów utrzymywanych w stanie sztucznej śpiączki. W wypadku śmierci, kalectwa, ciężkiej choroby ostatnia kopia systemu wgrywana jest do mózgu jednego z takich „zastępców”, który następnie zostaje aktywowany jako „następca” (jeśli są różni wiekiem, to można się przy tej okazji odmłodzić).

Zaiste makabryczne!

Tak, dlatego też osiągnięcie to powinno spełniać jedynie rolę pomostu do ostatecznego celu, jakim będzie digitalizacja człowieka. Zrealizowanie go pozwoli wykorzystać wszystkie atuty neuroskanowania, nie będąc przy tym obciążone etycznymi dylematami związanymi z klonowaniem.

Jak się od nich uwolni?

Poprzez należyte wykorzystanie faktu, iż całość treści świadomościowych może zostać zapisana cyfrowo. Skoro tak, to może wcale nie potrzeba jej biologicznego substratu, a wystarczy tylko jego substytut w postaci materialnych nośników tak czy owak używanych do zapisywania danych. Aby ująć to skrótowo: zamiast ciała starczy dysk. W tym miejscu warto przywołać artystyczną wizję owej substytucji: scenę z filmu Bretta Leonarda Kosiarz umysłów, w której postać tytułowa – bohater niestety negatywny – znika w systemie operacyjnym pozostawiając w ‘realu’ swoje ciało jak pustą skorupę.

Czy nie brzmi to jak całkowicie nieziszczalna fantazja?

Nie. Brzmi to jak określenie najtrudniejszego etapu, a tym samym przełomowego punktu całego procesu. Co do nieziszczalności, rozstrzygać o niej nie dziś, kiedy rewolucja informatyczna nie wyszła jeszcze z powijaków. Na tym etapie właściwym pytaniem, nie jest „czy to możliwe?”, tylko „dlaczego trzeba uczynić to możliwym?”.

No właśnie, dlaczego?

Czy już nie zostało to powiedziane? Ale niech będzie, innymi słowami: z powodu zawodności materii w ogólności, a natury w szczególności, zwłaszcza ujmowanych z perspektywy wieczności. Można to też ująć tak: sztuczne zawsze będzie trwalsze od naturalnego, a cyfrowe – najtrwalsze ze wszystkich sztuczności. Przypomina mi się w tym momencie inny utwór science-fiction, opowiadanie Andrzeja Czechowskiego pt. Rekonstrukcja. Jego bohaterami jest grupa uczniów w szkole przyszłości, powtarzająca sobie historyczne fazy tytułowego procesu. Jego ostatecznym efektem stało się zastąpienie człowieka naturalnego istotą składającą się wyłącznie ze sztucznych elementów: metalu, plastyku itp. Najwyraźniej odbyło się to bez żadnego uszczerbku dla istoty człowieczeństwa, w każdym razie tęsknota za dawnym ciałem wyśmiewana jest w tekście jako przykład głupiego sentymentalizmu. Wyśmiewana przez postacie, nie przez autora, który jak się zdaje ma do tak opisanej rekonstrukcji stosunek krytyczny. Co z perspektywy problemu digitalizacji człowieka jest postawą słuszną, ale już nie właściwie umotywowaną. Rekonstrukcja polegająca na wymianie ciała naturalnego na mechanicznie nie jest zła dlatego, że zrywa z utartymi wyobrażeniami o człowieczeństwie, ale dlatego, że w tym zerwaniu nie idzie zbyt daleko. Czy naturalne, czy mechaniczne – ciało pozostaje ciałem i nadal narażone jest na defekty i zniszczenie. Co więcej – nadal jest wprzęgnięte w konieczność utrzymywania się, a co za tym idzie konkurowania o surowce, które z kolei prowadzi do tworzenia hierarchii, zależności, struktury władzy i nierozłącznie związanych z tym wszystkim konfliktów, od których człowieka uwolnić pozwoli jedynie digitalizacja.

Jak digitalizacja człowieka ma się do końca konfliktów międzyludzkich?

Podłożem konfliktów międzyludzkich jest wspominana rywalizacja o szeroko pojęte surowce. To, czy ludzie będą walczyć o dostęp do chleba i wody, czy do paliwa i części zamiennych nie stanowi większej różnicy. Natomiast stosunek nakładu energii użytej do utrzymywania wirtualnej rzeczywistości do światotwórczego potencjału oferowanego przez cyberprzestrzeń wniesie do historii ludzkości zmianę fundamentalną: nigdy jeszcze takim niskim kosztem nie dało się utrzymać tylu istnień i tak rozległych światów. De facto koszty życia spadną do zera a wraz z nimi zniknie potrzeba walki o przetrwanie.

No ale czy nadal nie będzie trzeba skądś brać energii do utrzymania systemu? I czy aparatura nie będzie potrzebować konserwacji!

Docelowo trzeba będzie nastawić się na bezpłatną energię odnawialną, której źródeł we Wszechświecie znajdzie się dość. Konserwacji aparatura potrzebować nie ma prawa: jeżeli ludzkość całkowicie opuści świat realny – bo niestety tylko pod takim warunkiem może zabezpieczyć się przez próbą zniszczenia, zawłaszczenia czy zmanipulowania systemu – nie będzie komu dbać o aparaturę. Dlatego musi być ona zaprojektowana jako całkowicie samoobsługowa, co przy postępie technologii nie powinno być trudne do zapewnienia.

Ale czy nawet wtedy nie uniknie się zagrożenia ze strony czynników mechanicznych? Przecież urządzenia podtrzymujące system muszą istnieć gdzieś w przestrzeni, a ta nigdy nie będzie całkowicie bezpieczna. Co się stanie z systemem, kiedy w Ziemię uderzy inne ciało niebieskie? Albo kiedy umrze Układ Słoneczny?

Tu także fantazja musi zebrać się na odwagę. Niewątpliwie będzie jej w tym pomocna refleksja choćby nad tym, czego sami jesteśmy świadkami – na przykład nad niebywałym postępem z jednej strony miniaturyzacji, z drugiej strony komunikacji na odległość. To w dalszym rozwoju tych dwóch czynników należy doszukiwać się gwarancji na względnie trwałe funkcjonowanie systemu. Wyobraźmy sobie, że jego nośnikami są miliardy mikroskopijnych procesorów unoszących się w międzygalaktycznej próżni i zasilanych kosmicznym wiatrem, z racji niewielkich wymiarów i wielkiego rozproszenia trudnych do zniszczenia jako całość. Nawet jeśli w jednym rejonie Wszechświata nastąpi jakiś definitywny kataklizm niszczący tam część aparatury, jej funkcje przejmą i utracone dane odtworzą inne części. Tym samym system będzie istniał tak długo, jak długo istnieć będzie Wszechświat. W porównaniu z wiecznością to tyle co nic, ale w porównaniu z czasową nikłością naszej obecnej egzystencji to całkowicie wystarczy.

Przyjmijmy, że to możliwe. W końcu ocena sensowności projektu powinna w mniejszym stopniu dotyczyć kwestii technicznych, a bardziej tego, że zmiana, jaką wprowadzi digitalizacja, będzie pozytywna czy negatywna. Czy też nie będzie żadnych stron ujemnych tego przedsięwzięcia?

Będzie, i to bardzo wiele, a mówimy teraz tylko o takich, które jesteśmy sobie w stanie wyobrazić.

Która z nich będzie najistotniejsza?

Najistotniejsze będą niewątpliwie niepożądane efekty wynikające z poczucia, że nagle wszystko staje się możliwe: nie tylko niezniszczalność i nieskończone trwanie, ale i egzystowanie w różnych postaciach i na różnych płaszczyznach czasowych. Wszystko to, czego skromną namiastkę możemy przeżyć grając w gry komputerowe, nagle stanie się podstawową kondycją człowieka.

Dlaczego miałoby mu to zaszkodzić?

Dlatego, że nietrwałość i kruchość ludzkiej egzystencji należą do jej fundamentalnych składników. Nie chodzi tu bynajmniej o to, że przezwyciężenie tych deficytów stanowiłoby stratę jakiegoś abstrakcyjnego wymiaru człowieczeństwa. Nie, strata mogłaby być jak najbardziej konkretna i dotkliwa. Wiele wskazuje na to, że intensywność momentów szczęścia zawdzięczamy właśnie naszym ontycznym ograniczeniom. Jeżeli ich zabraknie, ludzkości – po fazie początkowego zachłyśnięcia się pełnią możliwości - grozi osunięcie się w gigantyczną apatię. Znudzona samą sobą, mająca już dosyć bycia wszędzie i wszystkim, ludzkość będzie tęsknić już tylko za niebytem. W rezultacie wyłączenie systemu – o ile rzecz jasna będzie możliwe – może nastąpić szybciej niż potencjalna katastrofa z zewnątrz. A lepiej nie myśleć o tym, co się stanie, jeśli okaże się, że systemu od wewnątrz wyłączyć się nie da.

Czy zatem gra jest warta świeczki?

Gdyby alternatywą było tylko sensowna ulotność kontra monotonna trwałość, można byłoby się zastanawiać nad tym, czy warto pracować nad projektem. Na szczęście opisane wyżej prognozy są na tyle łatwe do sformułowania, że ludzkość znajdzie czas i środki, aby nie zmarnować szansy jaką daje digitalizacja człowieka.

W jaki sposób?

 W taki sposób, aby wolność, jaką daje digitalizacja, jakoś skanalizować, np. poprzez obowiązkową symulację dotychczasowych ograniczeń egzystencjalnych. Przez okres przeciętnego trwania życia ludzkiego nowo wygenerowani (bo już nie narodzeni) ludzie utrzymywani byliby w nieświadomości co do swojego rzeczywistego statusu, a pełnia możliwości otwierałaby się przed nimi dopiero w chwili domniemanej śmierci.

Ładnie to tak oszukiwać?

Nieładnie, a nawet podwójnie nieładnie, bo przyjęcie takiego rozwiązania będzie oznaczać w praktyce przejęcie przez jakieś gremia przyszłości prerogatyw samego Boga. Jeśli jednak nie będzie wyjścia… choćby w postaci projektu alternatywnego polegającego na świadomym egzystowaniu ludzkości na kilku różnych wymiarach. Jednym podstawowym odpowiadającym mniej więcej obecnej kondycji człowieka z drobnymi modyfikacjami w postaci nieśmiertelności i ekstremalnego spowolnienia oznak starzenia i wieloma fikcyjnymi, gdzie możliwości kształtowania siebie i świata będą nieograniczone. Jednakże ta wersja wydaje mi się za bardzo odbiegać od tożsamości człowieka jako gatunku i bardziej niż poprzednia może oznaczać koniec człowieka – wprawdzie bez tak negatywnych skutków, jak przy zupełnym puszczeniu na żywioł, ale jednak. Wydaje się że trochę uczciwie dozowanej nieświadomości ludzkości nie zaszkodzi. A zarzut bawienia się w Pana Boga w czasie, kiedy możliwość digitalizacji stanie się faktem, dawno zdąży stracić zasadność.

Jak to?

Tak to, że przejście całej ludzkości w stan cyfrowy nie będzie zabawą w Pana Boga, tylko faktycznym przejęciem Jego prerogatyw.

Ale przecież wciąż jest tu podkreślana niedoskonałość tego przedsięwzięcia. Jak może równać się ono z tym, co Bóg przygotował Swoim wybranym?

Nie może. Ale może musi. Jeśli bowiem miałoby się okazać, że Boga nie ma – a okaże się to z całą pewnością już we wstępnej fazie projektu…

Zaraz, zaraz! Skąd ta pewność?

No jak to skąd? Przecież nawet jeśli digitalizacja człowieka nie przeprowadzi go przez bramy raju, to na pewno doprowadzi do końca ludzkiego świata, przynajmniej w takiej postaci, w jakiej znamy go z opisu Stworzenia. A na coś takiego Bóg musi zareagować, bo na jedno i drugie ma monopol. Jeśli więc proces przejścia do postaci cyfrowej odbędzie się bez zakłóceń w postaci trzęsień ziemi i trąb anielskich, raz na zawsze zostanie udowodnione, że wyobrażenie Boga karmi się wyłącznie ludzką tęsknotą i że albo trzeba z niej zrezygnować – czyli zostawić sprawy w ich naturalnej kondycji – albo zrealizować ją o własnych siłach. To będzie oczywiście tylko abstrakcyjny dylemat, bo skuteczny dowód na nieistnienie Boga będzie tożsamy z wyborem drugiej opcji.

A jeśli Bóg zareaguje?

Tym lepiej! Na tym polega dodatkowy plus całego projektu: sprowokować powszechną Epifanię. Przecież w porównaniu z tym, co się będzie kroić, budowa wieży Babel to zabawa w piaskownicy! Jeśli Bóg istnieje, to będzie musiał interweniować. A to o wiele lepsze, niż gdyby trzeba było wznosić gmach nieśmiertelności wyłącznie o własnych siłach.

No tak, póki co najbardziej przekonywująco brzmi ta ostatnia perspektywa. Bo czy ten stworzony przez ludzi raj nie będzie odstawał od prawdziwego nie tylko jakościowo ale i ilościowo?

Ilościowo w jakim sensie?

W takim, że wejdzie do niego znikomy procent tej populacji, której jest to obiecane ze strony religii. W najlepszym razie digitalizacja będzie w stanie objąć swoim zasięgiem do czterech pokoleń ‘naturalnej’ ludzkości. My mówiący te słowa nic z tego nie będziemy mieli, podobnie jak miliardy przed nami i pewnie długo jeszcze po nas.

To się jeszcze okaże.

A więc to jeszcze nie wszystko? Więc projekt digitalizacji człowieka oprócz uzyskania nieśmiertelności przez żyjących przewiduje także zmartwychwstanie?

I owszem.

Czy to nie nazbyt nieodpowiedzialne, czynić taką obietnicę w imieniu koniec końców świeckiej instytucji?

Tak, kłania się Leszek Kołakowski i jego kpiny z Ernsta Blocha. Ale znów: nie wiemy, co będzie możliwe dla nauki i techniki za setki i tysiące lat. Może to tylko kwestia czasu zrekonstruować kod DNA na podstawie fotografii jego właściciela. Zresztą co tu mówić o DNA? Dzisiaj wydaje się on kresem dociekań na temat materialnych nośników ludzkiej (i nie tylko) tożsamości. Ale kto wie, jakie rewelacje przyniosą w tym zakresie przyszłe epoki. Może powstanie aparatura, dzięki której z każdego kąta, gdzie zaczepiła się kiedyś jakaś niedostrzegalna przy użyciu dzisiejszych metod istotna cząstka dawnego człowieka, rozlegać się będzie wołanie: „Zdigitalizuj mnie!”. Bo cóż lepszego będzie się jej mogło przytrafić jak właśnie digitalizacja? Chyba nie żmudny proces odbudowywania ciała, które w końcu i tak czeka zatracenie. I tak wirtualny świat zaludni się wszystkimi pokoleniami ludzkości, co oczywiście pociągnie za sobą nowe problemy logistyczne.

Jakie?

Takie chociażby jak wiek, w jakim mają się odrodzić umarli, choć tu akurat digitalizacja zapewni pewną elastyczność i możliwość wchodzenia w różne stadia swojego rozwoju. Większym problemem będzie to, jak urządzić samo przejście, to jest, dokąd tak dokładnie wstawić zmartwychwstańców. Ludzie, którzy doznali digitalizacji za życia, a już w ogóle, ci którzy zostali powołani do istnienia już w formie zdigitalizowanej nie będą mieli problemów z rozróżnieniem między wirtualną fizyką a metafizyką. Po prostu będą sobie żyli w rzeczywistości bazalnej i realizowali nadwyżki egzystencjalnych pragnień w rzeczywistościach wyższego stopnia. Dla zmarłych trzeba będzie być może urządzić jakieś „niebo”, bo powrót po śmierci na „ziemię” – rzecz jasna w sytuacji, kiedy dostępne są wyższe formy bytu - mogą odebrać jako degradację.

A więc będziemy się też bawić w kreację chórów anielskich?

Niekoniecznie. Byli tacy, którzy wyobrażali sobie wieczność jako zakurzoną wiejską łaźnię z pająkami po kątach. A może urządzić coś pomiędzy tymi skrajnościami, choćby jakieś przytulne poddasze, rozświetlone wieczorem ciepłym blaskiem lampy z abażurem, z parującą herbatą i ciasteczkami dla wszystkich, gdzie krewni i przyjaciele pojawiają się i znikają, ale wiadomo, że nigdy już na zawsze. Takie marzenie, za którego spełnienie Bob Dylan był gotów od ręki wyłożyć dziesięć tysięcy dolarów. Przecież tak też powinien urządzić to Bóg, żeby to rzeczywiście dawało szczęście. A kto wie, czy tego tak właśnie nie urządzi – jeśli urządzi! - był przecież na ziemi i zaznał na własnej skórze ludzkiej znikomości, także w jej pozytywnym wymiarze, o którego perpetualizacji teraz mówimy. Ale właśnie dlatego, że owa kruchość, ulotność, nietrwałość jest zasadniczą częścią właśnie naszej, człowieczej kondycji, w tym akurat zakresie posiadamy co najmniej równe kompetencje, żeby ją odtworzyć w ulepszonej wersji. Na przykład z możliwością doświadczeniowej eksploracji alternatywnych wątków własnej biografii, wypróbowywaniem różnych tożsamości, spowalnianiem i przyspieszaniem czasu, etc. etc. A blichtr i pompa? Może i będą tacy, co właśnie za tym będą tęsknić? Ich też się nie zostawi na lodzie.

To naturalne, że bombastyczność tradycyjnych wyobrażeń o życiu pozagrobowym prosi się o kontrapunkt w postaci bardziej przyziemnych scenariuszy. Jednak poważni teologowie w tym miejscu z pewnością załamali ręce, myśląc lub wołając: a gdzież tu głębia obcowania z Absolutem? Gdzie wyżyny mistycznych wzlotów? Toż tak się opowiada o niebie w szkółkach niedzielnych lub na plakatach co niektórych sekt!

Nie zapominajmy, o czym mówimy. A mówimy o zaświatach, które sami sobie zorganizujemy. Sami, to znaczy bez boskiej pomocy. A bez boskiej pomocy wyżej czterech liter nie podskoczymy. Nie będąc Absolutem nie będziemy w stanie żadnego Absolutu wykreować, co najwyżej jego parodię. Nastawmy się więc lepiej od początku na to, w czym jesteśmy dobrzy, czyli na człowieczeństwo. No, powiedzmy, człowieczeństwo plus.

Ale przecież były i są na tym padole jednostki, które Absolutu doświadczyły! Dla nich digitalizacja będzie cofnięciem się do epoki kamiennej!

Tu znów musimy wrócić do fundamentalnej kwestii, czy Absolut jest, czy go nie ma. Jeśli jest, to kwestia digitalizacji automatycznie przestaje istnieć. Z Absolutem mierzyć się nie będziemy. Jeśli go jednak nie ma, to to, czego rzeczone jednostki doświadczyły lub doświadczają drogą ćwiczeń duchowych lub spontanicznych olśnień, jest dziełem ludzkiej fizjologii, a jako takie będzie mogło być zdigitalizowane jak wszystko inne. Ale chyba nie będzie musiało.

A to dlaczego?

 A to dlatego, że na dzień dzisiejszy wartość rzeczonych stanów wyprowadza się z założenia, iż stanowią one przedsionek lub eksklawę Królestwa Bożego. Jeśli to założenie okaże sie fałszywe, przyjdzie nam wszystkie owe wzloty i ekstazy sprowadzić do rangi obcowania z nagą faktycznością i to nabytego za cenę niebywałych wyrzeczeń, praktycznie za cenę wyzucia się z człowieczeństwa: pozbądź się pragnień, pozbądź się „ja”, pozbądź się siebie. Zgoda, ma to sens, jeśli – jak chcieli mistycy - w zwolnioną przestrzeń wejdzie boskość. Ale jeśli nie wejdzie, zostaniemy z ręką w nocniku, a raczej z mózgiem pantofelka. Kto pójdzie na taką opcję mając do wyboru niedoskonałe wprawdzie – a kto wie, czy ta jakość nie będzie dodatkowym atutem –, ale jednak uwiecznienie całej naszej kondycji, z jej ideowymi wyżynami, ale i wszelką przyziemnością, gdzie najmniejszemu zapomnianemu bibelotowi z dzieciństwa włos z głowy nie spadnie?    

Może i mamy jakieś kompetencje co do organizacji zaświatów, ale w jednym jesteśmy z pewnością gorsi od istot nadprzyrodzonych: w zapewnieniu ciągłości. W koncepcji religijnej śmierć jest natychmiastowym przejściem do innego świata. Zaś digitalizacja człowieka nie jest w stanie zapobiec temu, że zmarli muszą, bądź też będą musieli pogodzić się z długim okresem nicości.

Żeby pogodzić się z nicością, trzeba najpierw czymś być, więc tak naprawdę zmarłych ten problem nie dotyczy. Kiedy się reaktywuje ich świadomość, będą mogli sobie przypomnieć ostatnie chwile życia, ale nie to, co było między śmiercią a digitalnym ożyciem. Pod tym względem akurat ludzkość jest w stanie zaoferować sobie dokładnie to, co obiecują religię – że kiedy ostatecznie zamkniemy oczy, zostaniemy obudzeni do nowej rzeczywistości.

Ale jakość owej rzeczywistości nie będzie się już mogła równać z boską ofertą metafizyczną?

Czyż już o tym nie była mowa? Dobrze, niech będzie raz jeszcze. Oczywiście żadne ludzkie dzieło nigdy nie dorówna boskiej ofercie metafizycznej. Zawsze to będzie erzac, substytut, namiastka, proteza. Tak się tylko składa, że człowiek na przestrzeni tysiąca lat swego bytowania na tym padole nabrał już wprawy w byciu, jak to ujął Freud, bogiem protetycznym. Nie mógł się doczekać wszechwiedzy – zaczął opracowywać encyklopedie. Nie mógł się doczekać wszechobecności – udoskonalił transport i techniki komunikacyjne. Nie mógł się doczekać nieśmiertelności – zaczął rozwijać medycynę. I we wszystkich tych dziedzinach idzie konsekwentnie dalej. Digitalizacja będzie również tylko kolejnym krokiem w rozwoju, co prawda krokiem radykalnym, przy którym bledną wszystkie aktualne recepty na nieśmiertelność à la Ray Kurzweil. To raczej one są żałosnym substytutem nawet tak lichej namiastki, jaką jest digitalizacja.

Czy owa namiastkowość nie spowoduje jednak, iż ludzie będą dalej rozglądać się za metafizycznymi rozwiązaniami i działając w tym duchu sabotować proces przejścia w stan cyfrowy?

I o tym była już mowa. Samo wypracowanie możliwości przejścia w stan cyfrowy i to nie tylko dla żyjących, ale i dla zmarłych, będzie stanowiło środek na przeprowadzenie niezbitego dowodu na istnienie Boga – a takiej perspektywie nie oprze się nawet najzagorzalszy Jego wyznawca. Jeśli Bóg nie interweniuje, to znaczy, że nie ma co na niego liczyć. Jak to rzekł poeta: „Jeśli stary Bóg nie słucha/pomódlmy się do obucha”, choć w tym wypadku „do Cybucha” byłoby lepszym rymem. To, że Stwórca pozwalał ludziom konstruować dotychczasowe protezy, da się jeszcze wytłumaczyć Jego wycofaniem się na korzyść ludzkiej wolności. Niemniej jeśli nie posłucha i tym razem, to nawet jeśli jest, jego milczenie będzie równoznaczne z ostatecznym wycofaniem sie poza obszar ludzkich zainteresowań. Ergo de fakto dowodem na nieistnienie.

Więc digitalizacja człowieka będzie oznaczała kres religii?

Chrześcijańskiej na pewno tak, z opisanych wyżej powodów. I wszystkich innych religii, które istnienie stawiają ponad nieistnienie. Atrakcyjne mogą się okazać te, które w nieistnieniu widzą wartość, jak np. buddyzm, nie wiadomo bowiem, czy nieśmiertelność w końcu nie zacznie ciążyć. Ale dać się wyłączyć można i bez religijnego uzasadnienia, a na nirwanę jako coś więcej niż nic człowiek zdigitalizowany będzie miał takie same szanse jak na biblijny raj, czyli żadne. Tak więc na koniec odpowiedź brzmi: zdecydowanie tak. Co wypowiadam ze smutkiem, bo pominąwszy swoje zasadnicze funkcje religia spełnia także ważne zadania społeczne i estetyczne. Można by wprawdzie pomyśleć o ich uratowaniu drogą inscenizacji religijnej rzeczywistości, ale wiązałoby się to z utrzymywaniem pewnych grup w trwałej niewiedzy przez inne, czyli szerzenia nierówności, od których digitalizacja ma nas przecież wyzwolić. Tak więc religia zniknie, ale wcześniej dostanie wszystkie szanse, aby objawić swoją zasadność.

Więc z absolutnego punktu widzenia digitalizacja to kapitulacja?

Tak i nie. Tak, bo nigdy niczego innego nie twierdziłem. Nie, bo absolutny punkt widzenia i digitalizacja to wielkości wyłączające się nawzajem. Jeśli istnieje Absolut, to digitalizacja nigdy nie dojdzie do skutku. A jeśli dojdzie, to będzie to oznaczało, że nie ma Absolutu, a więc i punktu widzenia, z którego będzie można ogłosić kapitulację

I co wtedy?

I wtedy przyjdzie nam się zadowolić taką wiecznością, jaką sami możemy sobie stworzyć. Bo jakie będziemy mieli wyjście? Powrót do stanu sprzed digitalizacji nie będzie już możliwy, a zresztą nawet gdyby był, to nie sądzę, że ludzkość zasmakowawszy raz sztucznego raju będzie chciała powrócić do autentycznego czyśćca – bo na takie miano – co najwyżej! - zasługuje dana nam obecnie rzeczywistość

Czy naprawdę warta jest tylko odrzucenia?

Nie, i dlatego to, co w niej najlepsze, legnie u podwalin nowego świata. Osobiście życzyłbym sobie, aby po najważniejszym przymknięciu powiek moje oczy ujrzały znowu to, do czego są przyzwyczajone: starych dobrych przyjaciół, stare dobre książki, stare dobre wino – i nareszcie dość oddechu aby się nimi nacieszyć i poprosić o jeszcze. Pewnie trochę potrwa, zanim się zorientuję, komu to zawdzięczać: Stwórcy Wszechświata czy stwórcy niniejszych wynurzeń – ale na oba rozwiązania zareaguję jednakową porcją skromności i wdzięczności. Tylko proporcje tej mieszanki będą za każdym razem nieco inne…

A jeśli to najważniejsze przymknięcie powiek okaże się jednak ostatnim?

To nie będzie już komu tego stwierdzić. Zanim jednak nastąpi, będzie można z czystym sumieniem pomyśleć, że przedstawiając powyższe poglądy zrobiło się wszystko, co się mogło, żeby tak nie było.