DIGITALIZACJA CZŁOWIEKA
w pytaniach i odpowiedziach
Pyta ktokolwiek, odpowiada Cybuch
Co powinno
niezwłocznie stać się nadrzędnym celem nauk technicznych?
Digitalizacja człowieka.
Co to jest
digitalizacja człowieka?
Digitalizacja człowieka to całkowite oderwanie świadomości
człowieka od biologicznej podstawy i przeniesienie jej w obszar rzeczywistości
wirtualnej.
Czy coś takiego jest
w ogóle możliwe?
Przy dzisiejszym stanie techniki nie tylko niemożliwe, ale
nawet niewyobrażalne. Być może nigdy nie będzie możliwe. Z drugiej strony nie
wiemy, do jakich odkryć doprowadzi nas nauka za sto, dwieście czy tysiąc lat.
Dlatego ważne jest, aby nigdy nie traciła z oczu wezwania do digitalizacji
człowieka.
Dlaczego jest to
takie ważne?
Gdyż jest to być może jedyny – a na pewno jedyny dostępny
człowiekowi o jego własnych siłach - sposób uzyskania nieśmiertelności.
Na czym owa
nieśmiertelność ma polegać?
Na przebywaniu po wiek wieków w przestrzeni wirtualnej w
postaci zespołu danych. Byt taki nie podlega zużyciu czy starzeniu się.
Procesom tym poddane są co najwyżej jego nośniki i źródła zasilania. Jeśli tym
pierwszym zapewnimy wymienność, a tym drugim ciągłość, zdigitalizowany człowiek
będzie istnieć wiecznie.
Czy źródła zasilania
nie mogą się jednak wyczerpać? A nośniki ulec nagłemu zniszczeniu?
Mogą, ale nie muszą. Cała w tym sztuka, aby zapewnić im
optymalną trwałość przez umiejętne zabranie się do rzeczy.
Umiejętne to znaczy
jakie?
Umiejętne oznacza w tym wypadku radykalne, zarówno w
odniesieniu do transformacji jak i do zabezpieczenia jej efektów.
Na czym miałaby
polegać radykalna transformacja?
Na całkowitym
przejściu człowieka wraz z całością
jego środowiska w digitalny tryb istnienia.
Dlaczego całkowite i całość są podkreślone?
Dlatego, że częściowe wykonanie tej operacji jest już dziś,
jeśli nie możliwe, to przynajmniej wyobrażalne. Już dziś za pomocą komputerowej
technologii dany jest człowiekowi ograniczony kontakt z rzeczywistością
wirtualną. Przy użyciu odpowiedniej aparatury można wejść na określony czas do
sztucznie wykreowanych, a jednak postrzegalnych wszystkimi zmysłami światów.
Niemniej jednak rozległość tych światów ograniczona jest możliwościami danego
programu. W filmach w rodzaju Matrix
przedstawione jest coś więcej: permanentne przebywanie człowieka w maszynowo
wykreowanej rzeczywistości o rozmiarach porównywalnych z wielkością
rzeczywistego świata. Jednak i tu człowiek nie jest całkowicie oderwany od
swojego ciała ani też zupełnie pozbawiony wglądu w niewirtualną rzeczywistość.
Co więcej, zarówno cielesność jak i niewirtualność przedstawione są jako wartości
pozytywne.
A powinny być jako
negatywne?
W Matrixie akurat
nie, choć i z tym można by polemizować. W końcu sztucznie wykreowana
rzeczywistość jawi się w tym filmie jako znacznie przyjemniejsze miejsce od
ponurych podziemi ‘realu’. W rzeczywistym życiu jednak pozostawanie człowieka w
dotychczasowej kondycji ontycznej może się okazać na dłuższą metę
nieatrakcyjne, a nawet niebezpieczne.
A to dlaczego?
Mimo sukcesów techniki i medycyny człowiek jako jednostka
wciąż wystawiony jest na zagrożenia ze strony chorób, kataklizmów żywiołowych i
napięć społecznych. W skali makro podobnie niepewny jest los całej planety
zagrożonej wahaniami klimatycznymi, kolizjami z innymi ciałami niebieskimi i
karleniem Słońca. Krótko mówiąc, wszystkiemu prędzej czy później pisany koniec,
a po drodze cierpień niemało.
Czy nie jest to
jednak wpisane w ludzką kondycję?
Tak - dopóki nie ma alternatywy. Digitalizacja człowieka
taką alternatywę przedstawia.
Dlaczego?
Uwolniony od swojej biologicznej podstawy człowiek nie musi
już obawiać się niebezpieczeństw na które wystawione jest ludzkie ciało, ze
śmiercią na ich czele. Dane cyfrowe, w które się zmieni, nie są może wieczne,
ale przynajmniej tak trwałe jak ich nośniki – a to znaczy trwalsze niż
przeciętne ludzkie istnienie.
Jak jednak człowiek
może się zmienić w dane cyfrowe?
Pierwszy krok w tym kierunku został już zrobiony.
Eksperymenty z rzeczywistością wirtualną wykazały, że wykonanie kompletnej cyfrowej
imitacji otaczającego nas świata jest jedynie kwestią nakładu pracy i
pojemności pamięci komputera. Już dziś odpowiednio oprzyrządowany człowiek
mógłby prowadzić życie w całkowitym postrzeżeniowym oderwaniu od swojego
naturalnego środowiska. Wszystkie treści wrażeń zmysłowych pochodziłyby od
bodźców wykreowanych przez maszynę.
Ale reakcje na
wrażenia pochodziłyby przecież od naturalnie istniejącego człowieka?
Tak. Dlatego konieczne jest wykonanie drugiego kroku.
Na czym miałby on
polegać?
Na wynalezieniu techniki skanowania treści świadomości.
Co to znaczy?
Znaczy to możliwość zapisania bodźców nerwowych w postaci
cyfrowej tak, aby mogły być one odtworzone (czyli odczute) przez inną osobę.
Idea ta pojawiła się już w literaturze fantastyczno-naukowej. W opowiadaniu,
które w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia ukazało się w młodzieżowym
dwutygodniku „Płomyk”, przedstawiony jest wynalazek zwany współczulnikiem,
urządzenie, które łączy ze sobą dwie osoby pozwalając jednej doznawać tych samych
sensacji czuciowych co druga. Ta historia powstała w latach 70. XX wieku, kiedy
technika cyfrowa nie była jeszcze ani rozwinięta ani powszechnie znana, dlatego
przedstawione w niej urządzenie działa na zasadzie analogowej, poza tym
transfer odczuć możliwy jest tylko w czasie realnym. Łatwo jednak sobie
wyobrazić jej rozwinięcie w postaci koncepcji digitalnego zapisu nie tylko
fizycznych odczuć, ale i emocji, procesów myślowych, pamięci, światopoglądu,
krótko mówiąc: wszystkich treści świadomościowych i odtworzenie ich w dowolnym
czasie w mózgu dowolnej innej osoby. W połączeniu z ideą klonowania rodzi to
dość makabryczną wizję nieśmiertelności człowieka. Zgodnie z nią każdy osobnik
ludzki wykonuje regularnie kopię zawartości swojego mózgu mając zarazem w pogotowiu
jednego lub kilka sklonowanych sobowtórów utrzymywanych w stanie sztucznej
śpiączki. W wypadku śmierci, kalectwa, ciężkiej choroby ostatnia kopia systemu
wgrywana jest do mózgu jednego z takich „zastępców”, który następnie zostaje
aktywowany jako „następca” (jeśli są różni wiekiem, to można się przy tej
okazji odmłodzić).
Zaiste makabryczne!
Tak, dlatego też osiągnięcie to powinno spełniać jedynie
rolę pomostu do ostatecznego celu, jakim będzie digitalizacja człowieka.
Zrealizowanie go pozwoli wykorzystać wszystkie atuty neuroskanowania, nie będąc
przy tym obciążone etycznymi dylematami związanymi z klonowaniem.
Jak się od nich
uwolni?
Poprzez należyte wykorzystanie faktu, iż całość treści
świadomościowych może zostać zapisana cyfrowo. Skoro tak, to może wcale nie
potrzeba jej biologicznego substratu, a wystarczy tylko jego substytut w
postaci materialnych nośników tak czy owak używanych do zapisywania danych. Aby
ująć to skrótowo: zamiast ciała starczy dysk. W tym miejscu warto przywołać
artystyczną wizję owej substytucji: scenę z filmu Bretta Leonarda Kosiarz umysłów, w której postać
tytułowa – bohater niestety negatywny – znika w systemie operacyjnym
pozostawiając w ‘realu’ swoje ciało jak pustą skorupę.
Czy nie brzmi to jak
całkowicie nieziszczalna fantazja?
Nie. Brzmi to jak określenie najtrudniejszego etapu, a tym
samym przełomowego punktu całego procesu. Co do nieziszczalności, rozstrzygać o
niej nie dziś, kiedy rewolucja informatyczna nie wyszła jeszcze z powijaków. Na
tym etapie właściwym pytaniem, nie jest „czy to możliwe?”, tylko „dlaczego
trzeba uczynić to możliwym?”.
No właśnie, dlaczego?
Czy już nie zostało to powiedziane? Ale niech będzie, innymi
słowami: z powodu zawodności materii w ogólności, a natury w szczególności,
zwłaszcza ujmowanych z perspektywy wieczności. Można to też ująć tak: sztuczne
zawsze będzie trwalsze od naturalnego, a cyfrowe – najtrwalsze ze wszystkich
sztuczności. Przypomina mi się w tym momencie inny utwór science-fiction,
opowiadanie Andrzeja Czechowskiego pt. Rekonstrukcja.
Jego bohaterami jest grupa uczniów w szkole przyszłości, powtarzająca sobie
historyczne fazy tytułowego procesu. Jego ostatecznym efektem stało się
zastąpienie człowieka naturalnego istotą składającą się wyłącznie ze sztucznych
elementów: metalu, plastyku itp. Najwyraźniej odbyło się to bez żadnego
uszczerbku dla istoty człowieczeństwa, w każdym razie tęsknota za dawnym ciałem
wyśmiewana jest w tekście jako przykład głupiego sentymentalizmu. Wyśmiewana
przez postacie, nie przez autora, który jak się zdaje ma do tak opisanej
rekonstrukcji stosunek krytyczny. Co z perspektywy problemu digitalizacji
człowieka jest postawą słuszną, ale już nie właściwie umotywowaną.
Rekonstrukcja polegająca na wymianie ciała naturalnego na mechanicznie nie jest
zła dlatego, że zrywa z utartymi wyobrażeniami o człowieczeństwie, ale dlatego,
że w tym zerwaniu nie idzie zbyt daleko. Czy naturalne, czy mechaniczne – ciało
pozostaje ciałem i nadal narażone jest na defekty i zniszczenie. Co więcej –
nadal jest wprzęgnięte w konieczność utrzymywania się, a co za tym idzie
konkurowania o surowce, które z kolei prowadzi do tworzenia hierarchii,
zależności, struktury władzy i nierozłącznie związanych z tym wszystkim
konfliktów, od których człowieka uwolnić pozwoli jedynie digitalizacja.
Jak digitalizacja
człowieka ma się do końca konfliktów międzyludzkich?
Podłożem konfliktów międzyludzkich jest wspominana
rywalizacja o szeroko pojęte surowce. To, czy ludzie będą walczyć o dostęp do
chleba i wody, czy do paliwa i części zamiennych nie stanowi większej różnicy.
Natomiast stosunek nakładu energii użytej do utrzymywania wirtualnej
rzeczywistości do światotwórczego potencjału oferowanego przez cyberprzestrzeń
wniesie do historii ludzkości zmianę fundamentalną: nigdy jeszcze takim niskim
kosztem nie dało się utrzymać tylu istnień i tak rozległych światów. De facto
koszty życia spadną do zera a wraz z nimi zniknie potrzeba walki o przetrwanie.
No ale czy nadal nie
będzie trzeba skądś brać energii do utrzymania systemu? I czy aparatura nie
będzie potrzebować konserwacji!
Docelowo trzeba będzie nastawić się na bezpłatną energię
odnawialną, której źródeł we Wszechświecie znajdzie się dość. Konserwacji
aparatura potrzebować nie ma prawa: jeżeli ludzkość całkowicie opuści świat realny
– bo niestety tylko pod takim warunkiem może zabezpieczyć się przez próbą
zniszczenia, zawłaszczenia czy zmanipulowania systemu – nie będzie komu dbać o
aparaturę. Dlatego musi być ona zaprojektowana jako całkowicie samoobsługowa,
co przy postępie technologii nie powinno być trudne do zapewnienia.
Ale czy nawet wtedy
nie uniknie się zagrożenia ze strony czynników mechanicznych? Przecież
urządzenia podtrzymujące system muszą istnieć gdzieś w przestrzeni, a ta nigdy
nie będzie całkowicie bezpieczna. Co się stanie z systemem, kiedy w Ziemię
uderzy inne ciało niebieskie? Albo kiedy umrze Układ Słoneczny?
Tu także fantazja musi zebrać się na odwagę. Niewątpliwie
będzie jej w tym pomocna refleksja choćby nad tym, czego sami jesteśmy
świadkami – na przykład nad niebywałym postępem z jednej strony miniaturyzacji,
z drugiej strony komunikacji na odległość. To w dalszym rozwoju tych dwóch
czynników należy doszukiwać się gwarancji na względnie trwałe funkcjonowanie
systemu. Wyobraźmy sobie, że jego nośnikami są miliardy mikroskopijnych
procesorów unoszących się w międzygalaktycznej próżni i zasilanych kosmicznym
wiatrem, z racji niewielkich wymiarów i wielkiego rozproszenia trudnych do
zniszczenia jako całość. Nawet jeśli w jednym rejonie Wszechświata nastąpi jakiś
definitywny kataklizm niszczący tam część aparatury, jej funkcje przejmą i
utracone dane odtworzą inne części. Tym samym system będzie istniał tak długo,
jak długo istnieć będzie Wszechświat. W porównaniu z wiecznością to tyle co
nic, ale w porównaniu z czasową nikłością naszej obecnej egzystencji to
całkowicie wystarczy.
Przyjmijmy, że to
możliwe. W końcu ocena sensowności projektu powinna w mniejszym stopniu
dotyczyć kwestii technicznych, a bardziej tego, że zmiana, jaką wprowadzi digitalizacja,
będzie pozytywna czy negatywna. Czy też nie będzie żadnych stron ujemnych tego
przedsięwzięcia?
Będzie, i to bardzo wiele, a mówimy teraz tylko o takich,
które jesteśmy sobie w stanie wyobrazić.
Która z nich będzie
najistotniejsza?
Najistotniejsze będą niewątpliwie niepożądane efekty
wynikające z poczucia, że nagle wszystko staje się możliwe: nie tylko niezniszczalność
i nieskończone trwanie, ale i egzystowanie w różnych postaciach i na różnych
płaszczyznach czasowych. Wszystko to, czego skromną namiastkę możemy przeżyć
grając w gry komputerowe, nagle stanie się podstawową kondycją człowieka.
Dlaczego miałoby mu
to zaszkodzić?
Dlatego, że nietrwałość i kruchość ludzkiej egzystencji
należą do jej fundamentalnych składników. Nie chodzi tu bynajmniej o to, że
przezwyciężenie tych deficytów stanowiłoby stratę jakiegoś abstrakcyjnego
wymiaru człowieczeństwa. Nie, strata mogłaby być jak najbardziej konkretna i
dotkliwa. Wiele wskazuje na to, że intensywność momentów szczęścia zawdzięczamy
właśnie naszym ontycznym ograniczeniom. Jeżeli ich zabraknie, ludzkości – po
fazie początkowego zachłyśnięcia się pełnią możliwości - grozi osunięcie się w
gigantyczną apatię. Znudzona samą sobą, mająca już dosyć bycia wszędzie i
wszystkim, ludzkość będzie tęsknić już tylko za niebytem. W rezultacie wyłączenie
systemu – o ile rzecz jasna będzie możliwe – może nastąpić szybciej niż
potencjalna katastrofa z zewnątrz. A lepiej nie myśleć o tym, co się stanie,
jeśli okaże się, że systemu od wewnątrz wyłączyć się nie da.
Czy zatem gra jest
warta świeczki?
Gdyby alternatywą było tylko sensowna ulotność kontra
monotonna trwałość, można byłoby się zastanawiać nad tym, czy warto pracować
nad projektem. Na szczęście opisane wyżej prognozy są na tyle łatwe do
sformułowania, że ludzkość znajdzie czas i środki, aby nie zmarnować szansy
jaką daje digitalizacja człowieka.
W jaki sposób?
W taki sposób, aby
wolność, jaką daje digitalizacja, jakoś skanalizować, np. poprzez obowiązkową
symulację dotychczasowych ograniczeń egzystencjalnych. Przez okres przeciętnego
trwania życia ludzkiego nowo wygenerowani (bo już nie narodzeni) ludzie
utrzymywani byliby w nieświadomości co do swojego rzeczywistego statusu, a
pełnia możliwości otwierałaby się przed nimi dopiero w chwili domniemanej
śmierci.
Ładnie to tak
oszukiwać?
Nieładnie, a nawet podwójnie nieładnie, bo przyjęcie takiego
rozwiązania będzie oznaczać w praktyce przejęcie przez jakieś gremia
przyszłości prerogatyw samego Boga. Jeśli jednak nie będzie wyjścia… choćby w
postaci projektu alternatywnego polegającego na świadomym egzystowaniu
ludzkości na kilku różnych wymiarach. Jednym podstawowym odpowiadającym mniej
więcej obecnej kondycji człowieka z drobnymi modyfikacjami w postaci
nieśmiertelności i ekstremalnego spowolnienia oznak starzenia i wieloma
fikcyjnymi, gdzie możliwości kształtowania siebie i świata będą nieograniczone.
Jednakże ta wersja wydaje mi się za bardzo odbiegać od tożsamości człowieka
jako gatunku i bardziej niż poprzednia może oznaczać koniec człowieka –
wprawdzie bez tak negatywnych skutków, jak przy zupełnym puszczeniu na żywioł,
ale jednak. Wydaje się że trochę uczciwie dozowanej nieświadomości ludzkości
nie zaszkodzi. A zarzut bawienia się w Pana Boga w czasie, kiedy możliwość
digitalizacji stanie się faktem, dawno zdąży stracić zasadność.
Jak to?
Tak to, że przejście całej ludzkości w stan cyfrowy nie
będzie zabawą w Pana Boga, tylko faktycznym przejęciem Jego prerogatyw.
Ale przecież wciąż
jest tu podkreślana niedoskonałość tego przedsięwzięcia. Jak może równać się
ono z tym, co Bóg przygotował Swoim wybranym?
Nie może. Ale może musi. Jeśli bowiem miałoby się okazać, że
Boga nie ma – a okaże się to z całą pewnością już we wstępnej fazie projektu…
Zaraz, zaraz! Skąd ta
pewność?
No jak to skąd? Przecież nawet jeśli digitalizacja człowieka
nie przeprowadzi go przez bramy raju, to na pewno doprowadzi do końca ludzkiego
świata, przynajmniej w takiej postaci, w jakiej znamy go z opisu Stworzenia. A
na coś takiego Bóg musi zareagować, bo na jedno i drugie ma monopol. Jeśli więc
proces przejścia do postaci cyfrowej odbędzie się bez zakłóceń w postaci
trzęsień ziemi i trąb anielskich, raz na zawsze zostanie udowodnione, że
wyobrażenie Boga karmi się wyłącznie ludzką tęsknotą i że albo trzeba z niej
zrezygnować – czyli zostawić sprawy w ich naturalnej kondycji – albo
zrealizować ją o własnych siłach. To będzie oczywiście tylko abstrakcyjny
dylemat, bo skuteczny dowód na nieistnienie Boga będzie tożsamy z wyborem
drugiej opcji.
A jeśli Bóg
zareaguje?
Tym lepiej! Na tym polega dodatkowy plus całego projektu: sprowokować
powszechną Epifanię. Przecież w porównaniu z tym, co się będzie kroić, budowa
wieży Babel to zabawa w piaskownicy! Jeśli Bóg istnieje, to będzie musiał
interweniować. A to o wiele lepsze, niż gdyby trzeba było wznosić gmach
nieśmiertelności wyłącznie o własnych siłach.
No tak, póki co
najbardziej przekonywująco brzmi ta ostatnia perspektywa. Bo czy ten stworzony
przez ludzi raj nie będzie odstawał od prawdziwego nie tylko jakościowo ale i
ilościowo?
Ilościowo w jakim sensie?
W takim, że wejdzie
do niego znikomy procent tej populacji, której jest to obiecane ze strony religii.
W najlepszym razie digitalizacja będzie w stanie objąć swoim zasięgiem do
czterech pokoleń ‘naturalnej’ ludzkości. My mówiący te słowa nic z tego nie
będziemy mieli, podobnie jak miliardy przed nami i pewnie długo jeszcze po nas.
To się jeszcze okaże.
A więc to jeszcze nie
wszystko? Więc projekt digitalizacji człowieka oprócz uzyskania
nieśmiertelności przez żyjących przewiduje także zmartwychwstanie?
I owszem.
Czy to nie nazbyt
nieodpowiedzialne, czynić taką obietnicę w imieniu koniec końców świeckiej
instytucji?
Tak, kłania się Leszek Kołakowski i jego kpiny z Ernsta
Blocha. Ale znów: nie wiemy, co będzie możliwe dla nauki i techniki za setki i
tysiące lat. Może to tylko kwestia czasu zrekonstruować kod DNA na podstawie
fotografii jego właściciela. Zresztą co tu mówić o DNA? Dzisiaj wydaje się on
kresem dociekań na temat materialnych nośników ludzkiej (i nie tylko)
tożsamości. Ale kto wie, jakie rewelacje przyniosą w tym zakresie przyszłe
epoki. Może powstanie aparatura, dzięki której z każdego kąta, gdzie zaczepiła
się kiedyś jakaś niedostrzegalna przy użyciu dzisiejszych metod istotna cząstka
dawnego człowieka, rozlegać się będzie wołanie: „Zdigitalizuj mnie!”. Bo cóż
lepszego będzie się jej mogło przytrafić jak właśnie digitalizacja? Chyba nie
żmudny proces odbudowywania ciała, które w końcu i tak czeka zatracenie. I tak
wirtualny świat zaludni się wszystkimi pokoleniami ludzkości, co oczywiście
pociągnie za sobą nowe problemy logistyczne.
Jakie?
Takie chociażby jak wiek, w jakim mają się odrodzić umarli,
choć tu akurat digitalizacja zapewni pewną elastyczność i możliwość wchodzenia
w różne stadia swojego rozwoju. Większym problemem będzie to, jak urządzić samo
przejście, to jest, dokąd tak dokładnie wstawić zmartwychwstańców. Ludzie,
którzy doznali digitalizacji za życia, a już w ogóle, ci którzy zostali
powołani do istnienia już w formie zdigitalizowanej nie będą mieli problemów z
rozróżnieniem między wirtualną fizyką a metafizyką. Po prostu będą sobie żyli w
rzeczywistości bazalnej i realizowali nadwyżki egzystencjalnych pragnień w rzeczywistościach
wyższego stopnia. Dla zmarłych trzeba będzie być może urządzić jakieś „niebo”,
bo powrót po śmierci na „ziemię” – rzecz jasna w sytuacji, kiedy dostępne są
wyższe formy bytu - mogą odebrać jako degradację.
A więc będziemy się
też bawić w kreację chórów anielskich?
Niekoniecznie. Byli tacy, którzy wyobrażali sobie wieczność
jako zakurzoną wiejską łaźnię z pająkami po kątach. A może urządzić coś
pomiędzy tymi skrajnościami, choćby jakieś przytulne poddasze, rozświetlone
wieczorem ciepłym blaskiem lampy z abażurem, z parującą herbatą i ciasteczkami
dla wszystkich, gdzie krewni i przyjaciele pojawiają się i znikają, ale
wiadomo, że nigdy już na zawsze. Takie marzenie, za którego spełnienie Bob
Dylan był gotów od ręki wyłożyć dziesięć tysięcy dolarów. Przecież tak też
powinien urządzić to Bóg, żeby to rzeczywiście dawało szczęście. A kto wie, czy
tego tak właśnie nie urządzi – jeśli urządzi! - był przecież na ziemi i zaznał na
własnej skórze ludzkiej znikomości, także w jej pozytywnym wymiarze, o którego
perpetualizacji teraz mówimy. Ale właśnie dlatego, że owa kruchość, ulotność,
nietrwałość jest zasadniczą częścią właśnie naszej, człowieczej kondycji, w tym
akurat zakresie posiadamy co najmniej równe kompetencje, żeby ją odtworzyć w
ulepszonej wersji. Na przykład z możliwością doświadczeniowej eksploracji
alternatywnych wątków własnej biografii, wypróbowywaniem różnych tożsamości,
spowalnianiem i przyspieszaniem czasu, etc. etc. A blichtr i pompa? Może i będą
tacy, co właśnie za tym będą tęsknić? Ich też się nie zostawi na lodzie.
To naturalne, że
bombastyczność tradycyjnych wyobrażeń o życiu pozagrobowym prosi się o
kontrapunkt w postaci bardziej przyziemnych scenariuszy. Jednak poważni teologowie
w tym miejscu z pewnością załamali ręce, myśląc lub wołając: a gdzież tu głębia
obcowania z Absolutem? Gdzie wyżyny mistycznych wzlotów? Toż tak się opowiada o
niebie w szkółkach niedzielnych lub na plakatach co niektórych sekt!
Nie zapominajmy, o czym mówimy. A mówimy o zaświatach, które
sami sobie zorganizujemy. Sami, to znaczy bez boskiej pomocy. A bez boskiej
pomocy wyżej czterech liter nie podskoczymy. Nie będąc Absolutem nie będziemy w
stanie żadnego Absolutu wykreować, co najwyżej jego parodię. Nastawmy się więc
lepiej od początku na to, w czym jesteśmy dobrzy, czyli na człowieczeństwo. No,
powiedzmy, człowieczeństwo plus.
Ale przecież były i
są na tym padole jednostki, które Absolutu doświadczyły! Dla nich digitalizacja
będzie cofnięciem się do epoki kamiennej!
Tu znów musimy wrócić do fundamentalnej kwestii, czy
Absolut jest, czy go nie ma. Jeśli jest, to kwestia digitalizacji automatycznie
przestaje istnieć. Z Absolutem mierzyć się nie będziemy. Jeśli go jednak nie
ma, to to, czego rzeczone jednostki doświadczyły lub doświadczają drogą ćwiczeń
duchowych lub spontanicznych olśnień, jest dziełem ludzkiej fizjologii, a jako
takie będzie mogło być zdigitalizowane jak wszystko inne. Ale chyba nie będzie
musiało.
A to dlaczego?
A to dlatego, że na
dzień dzisiejszy wartość rzeczonych stanów wyprowadza się z założenia, iż
stanowią one przedsionek lub eksklawę Królestwa Bożego. Jeśli to założenie
okaże sie fałszywe, przyjdzie nam wszystkie owe wzloty i ekstazy sprowadzić do
rangi obcowania z nagą faktycznością i to nabytego za cenę niebywałych
wyrzeczeń, praktycznie za cenę wyzucia się z człowieczeństwa: pozbądź się
pragnień, pozbądź się „ja”, pozbądź się siebie. Zgoda, ma to sens, jeśli – jak
chcieli mistycy - w zwolnioną przestrzeń wejdzie boskość. Ale jeśli nie
wejdzie, zostaniemy z ręką w nocniku, a raczej z mózgiem pantofelka. Kto
pójdzie na taką opcję mając do wyboru niedoskonałe wprawdzie – a kto wie, czy
ta jakość nie będzie dodatkowym atutem –, ale jednak uwiecznienie całej naszej
kondycji, z jej ideowymi wyżynami, ale i wszelką przyziemnością, gdzie
najmniejszemu zapomnianemu bibelotowi z dzieciństwa włos z głowy nie spadnie?
Może i mamy jakieś
kompetencje co do organizacji zaświatów, ale w jednym jesteśmy z pewnością
gorsi od istot nadprzyrodzonych: w zapewnieniu ciągłości. W koncepcji
religijnej śmierć jest natychmiastowym przejściem do innego świata. Zaś
digitalizacja człowieka nie jest w stanie zapobiec temu, że zmarli muszą, bądź
też będą musieli pogodzić się z długim okresem nicości.
Żeby pogodzić się z nicością, trzeba najpierw czymś być,
więc tak naprawdę zmarłych ten problem nie dotyczy. Kiedy się reaktywuje ich świadomość,
będą mogli sobie przypomnieć ostatnie chwile życia, ale nie to, co było między
śmiercią a digitalnym ożyciem. Pod tym względem akurat ludzkość jest w stanie
zaoferować sobie dokładnie to, co obiecują religię – że kiedy ostatecznie
zamkniemy oczy, zostaniemy obudzeni do nowej rzeczywistości.
Ale jakość owej
rzeczywistości nie będzie się już mogła równać z boską ofertą metafizyczną?
Czyż już o tym nie była mowa? Dobrze, niech będzie raz
jeszcze. Oczywiście żadne ludzkie dzieło nigdy nie dorówna boskiej ofercie
metafizycznej. Zawsze to będzie erzac, substytut, namiastka, proteza. Tak się
tylko składa, że człowiek na przestrzeni tysiąca lat swego bytowania na tym
padole nabrał już wprawy w byciu, jak to ujął Freud, bogiem protetycznym. Nie
mógł się doczekać wszechwiedzy – zaczął opracowywać encyklopedie. Nie mógł się
doczekać wszechobecności – udoskonalił transport i techniki komunikacyjne. Nie
mógł się doczekać nieśmiertelności – zaczął rozwijać medycynę. I we wszystkich
tych dziedzinach idzie konsekwentnie dalej. Digitalizacja będzie również tylko
kolejnym krokiem w rozwoju, co prawda krokiem radykalnym, przy którym bledną
wszystkie aktualne recepty na nieśmiertelność à la Ray Kurzweil. To raczej one
są żałosnym substytutem nawet tak lichej namiastki, jaką jest digitalizacja.
Czy owa namiastkowość
nie spowoduje jednak, iż ludzie będą dalej rozglądać się za metafizycznymi
rozwiązaniami i działając w tym duchu sabotować proces przejścia w stan
cyfrowy?
I o tym była już mowa. Samo wypracowanie możliwości
przejścia w stan cyfrowy i to nie tylko dla żyjących, ale i dla zmarłych,
będzie stanowiło środek na przeprowadzenie niezbitego dowodu na istnienie Boga
– a takiej perspektywie nie oprze się nawet najzagorzalszy Jego wyznawca. Jeśli
Bóg nie interweniuje, to znaczy, że nie ma co na niego liczyć. Jak to rzekł
poeta: „Jeśli stary Bóg nie słucha/pomódlmy się do obucha”, choć w tym wypadku
„do Cybucha” byłoby lepszym rymem. To, że Stwórca pozwalał ludziom konstruować
dotychczasowe protezy, da się jeszcze wytłumaczyć Jego wycofaniem się na
korzyść ludzkiej wolności. Niemniej jeśli nie posłucha i tym razem, to nawet
jeśli jest, jego milczenie będzie równoznaczne z ostatecznym wycofaniem sie
poza obszar ludzkich zainteresowań. Ergo de fakto dowodem na nieistnienie.
Więc digitalizacja
człowieka będzie oznaczała kres religii?
Chrześcijańskiej na pewno tak, z opisanych wyżej powodów. I
wszystkich innych religii, które istnienie stawiają ponad nieistnienie.
Atrakcyjne mogą się okazać te, które w nieistnieniu widzą wartość, jak np.
buddyzm, nie wiadomo bowiem, czy nieśmiertelność w końcu nie zacznie ciążyć.
Ale dać się wyłączyć można i bez religijnego uzasadnienia, a na nirwanę jako
coś więcej niż nic człowiek zdigitalizowany będzie miał takie same szanse jak
na biblijny raj, czyli żadne. Tak więc na koniec odpowiedź brzmi: zdecydowanie
tak. Co wypowiadam ze smutkiem, bo pominąwszy swoje zasadnicze funkcje religia
spełnia także ważne zadania społeczne i estetyczne. Można by wprawdzie pomyśleć
o ich uratowaniu drogą inscenizacji religijnej rzeczywistości, ale wiązałoby
się to z utrzymywaniem pewnych grup w trwałej niewiedzy przez inne, czyli
szerzenia nierówności, od których digitalizacja ma nas przecież wyzwolić. Tak
więc religia zniknie, ale wcześniej dostanie wszystkie szanse, aby objawić
swoją zasadność.
Więc z absolutnego
punktu widzenia digitalizacja to kapitulacja?
Tak i nie. Tak, bo nigdy niczego innego nie twierdziłem.
Nie, bo absolutny punkt widzenia i digitalizacja to wielkości wyłączające się
nawzajem. Jeśli istnieje Absolut, to digitalizacja nigdy nie dojdzie do skutku.
A jeśli dojdzie, to będzie to oznaczało, że nie ma Absolutu, a więc i punktu
widzenia, z którego będzie można ogłosić kapitulację
I co wtedy?
I wtedy przyjdzie nam się zadowolić taką wiecznością, jaką
sami możemy sobie stworzyć. Bo jakie będziemy mieli wyjście? Powrót do stanu
sprzed digitalizacji nie będzie już możliwy, a zresztą nawet gdyby był, to nie
sądzę, że ludzkość zasmakowawszy raz sztucznego raju będzie chciała powrócić do
autentycznego czyśćca – bo na takie miano – co najwyżej! - zasługuje dana nam
obecnie rzeczywistość
Czy naprawdę warta
jest tylko odrzucenia?
Nie, i dlatego to, co w niej najlepsze, legnie u podwalin
nowego świata. Osobiście życzyłbym sobie, aby po najważniejszym przymknięciu
powiek moje oczy ujrzały znowu to, do czego są przyzwyczajone: starych dobrych
przyjaciół, stare dobre książki, stare dobre wino – i nareszcie dość oddechu
aby się nimi nacieszyć i poprosić o jeszcze. Pewnie trochę potrwa, zanim się
zorientuję, komu to zawdzięczać: Stwórcy Wszechświata czy stwórcy niniejszych
wynurzeń – ale na oba rozwiązania zareaguję jednakową porcją skromności i
wdzięczności. Tylko proporcje tej mieszanki będą za każdym razem nieco inne…
A jeśli to
najważniejsze przymknięcie powiek okaże się jednak ostatnim?
To nie będzie już komu tego stwierdzić. Zanim jednak
nastąpi, będzie można z czystym sumieniem pomyśleć, że przedstawiając powyższe
poglądy zrobiło się wszystko, co się mogło, żeby tak nie było.